W Segera na pytanie, o której odjeżdża kolejny autobus wszyscy z drwiącym uśmiechem odpowiadali ? jutro-teraz jest ciemno-nie pojedzie?.
Wystarczyło rozejrzeć się wokół, żeby powiedzieć sobie NIE.
Doszliśmy do drogi prowadzącej do Moshi i w towarzystwie gromady gapiów i innych tanzańskich stopowiczów wyciągaliśmy palec na widok nadjeżdżających samochodów.
Nie minęło nawet pół godziny i cieszyliśmy się wygodnym siedzeniem i...trupem zajmującym połowę miejsca w naszym minibusowym pojeździe.
-" This is our brother"- i tak oto zostaliśmy przedstawieni wszystkim członkom załogi-tym żyjącym również.
-"Jedźcie z nami do Arushy-zamieszkacie u nas".
Oferta kusząca, ale na szczęście mieliśmy wytłumaczenie: czekał już na nas w Moshi Philip.
No ale cóż-przed nami było jakieś 300 kilometrów drogi, na dodatek w nocy, więc robiliśmy wszystko żeby gospodarzom sprawić przyjemność. I tak już po niedługim czasie śpiewaliśmy w suahili pieśni religijne, biliśmy brawo i wschłuchiwaliśmy się w opowieści pastora o życiu towarzyszącego nam zmarłego brata.