Po dość spokojnej i wygodnej podróży ( przewoźnicy częstowali nawet słodkościami-wliczonymi w cenę :) ) dojechaliśmy do Dar Es Salaam. Już na dworcu-jak zwykle- otoczyło nas kilkunastu Tanzańczyków, którzy wzajemnie się przekrzykując ciągnąli nas za ręce...każdy w swoją stronę ( tzn w stronę swojej taxi). Ceny wcale nie tańsze niż na Warszawskim Okęciu, wystarczyło jednak wyjść poza teren przystanku ( dostępny tylko dla podróżnych...ci którzy odprowadzają rodziny za wstęp muszą słono zapłacić) i cennik zmniejszył się kilkakrotnie.
Taksówkarz wysadził nas na przystani z której odpływały statki na Zanzibar. Tu przedstawienie z naganiaczami tradycyjnie już się powtórzyło. Sprawdziliśmy rozkład i cennik ( oddzielny dla miejscowych i turystów) i poszukaliśmy miejsca na nocleg.
Rano wróciliśmy na przystań i po kilkugodzinnej walce z tubylcami trzymaliśmy w rękach bilety na statek. Chłopak, który pomógł nam je zakupić zapewniał, że statek przepływa trasę w trzy godziny, na przystani jest kryta poczekalnia i tak ogólnie wybraliśmy transport tani i wygodny. Już za bramą wszystko przewróciło się do góry nogami. Poczekalni nie było ( kilka ławek w gorącym słońcu i setki ludzi) a statek rzeczywiście płynął trzy godziny....ale pomnożone przez dwa. Nasz kolega zapomniał jeszcze dodać, że restauracja na statku będzie nieczynna i nie będzie można kupić ani nic do jedzenia ni nawet do picia. Dlaczego? RAMADAN.
Zanzibar ukazał się nam dopiero wieczorem ale za to skąpany w pięknym, zachodzącym słońcu.