Już na statku dokonaliśmy wyboru co do najbliższego noclegu. Zapewniano nas co prawda, że Guest House o którym myślimy jest zamknięty i proponowano inne miejsce, jednak doświadczeni tanzańskiego sprytu postanowiliśmy nie brać tych informacji pod uwagę.
Na miejscu okazało się, że ten jeden raz mogliśmy to zrobić. Guest House rzeczywiście był zamknięty. W Stone Town jest jednak wiele miejsc noclegowych , szczęśliwie oddalonych od siebie tylko o kilka kroków. Tak też trafiliśmy do Munch Lodge Guest House, przyjemnego hoteliku z ogrodem i wielkim tarasem. Mają przyjazną obsługę, znajomego mówiącego w języku polskim (same przekleństwa), pralnię, smaczne śniadania i bardzo przyzwoite pokoje (tylko jedna jaszczurka dziennie, karaluchów brak). Światło w pokoju zapalało się kiedy chciało ale dotyczyło to całego Zanzibaru i ogólnie większości miejsc w Tanzanii.
W pierwszych dniach daliśmy się ponieść fantazji i zagubiania w labiryncie ulic Stone Town. Obieraliśmy jakiś punkt i nigdy nie trafialiśmy za pierwszym razem. Bywało, że krążyliśmy dookoła, rozśmieszając tym samym obsługę pewnego hotelu, która przyglądała nam się średnio co kilkanaście minut-za każdym razem trafialiśmy w to samo miejsce.
Stone Town to zachody słońca, tysiące wysuszonych ryb przy plaży, kobiety z zakrytymi twarzami, drewniane rusztowania, wąskie ulice, błękitna woda, kaktusy, rzeźbione drzwi, sprzedawcy pamiątek i przede wszystkim nocny targ żywnością ( owocami morza, tanzańską pizzą i sokiem z trzciny cukrowej).
Po kilku dniach sielankowego lenistwa w stolicy Zanzibaru wyjechaliśmy na północ wyspy, do Nungwii. Dwugodzinny przejazd minibusem to lekcja architektury, kultury i przyrody. Warto tę drogę przebyć rowerem jeśli się ma więcej czasu.