Koniec leniuchowania-czas postac troche na drodze. Do Chongqing prawie 400km.
O dziwo tym razem kwestie autostopu zalatwiamy szybko i przyjemnie. Na dodatek informacja o tym , ze nie zaplacimy za przejazd wydaje sie kierowcy oczywista. Jakby tego bylo malo panowie zalatwiaja na miejscu anglojezyczna kolezanke i pomagaja zalatwic rejs. Z jednej lajby do drugiej i nic. My sie jednak nie poddajemy i cieszymy z mozliwosci wejscia na statki, na ktore wstep jest wzbroniony ( w tym pomaga nam jakas szyszka z przystani).
Po kilku probach rozstajemy sie z pomocnikami i szukamy nachu nad glowa.
Poraz kolejny LP okazuje sie nie tylko nieprzydatny, ale i wprowadzajacy w blad. "Nory", ktore przewodnik poleca jako wersje "budget" sa drogie i paskudne.
My zauwazamy promocje weekendowa hotelu Sanxia i za normalne pieniadze lokujemy sie w ogromnym pokoju, na 17 pietrze z widokiem na dwie rzeki: Jangcy i Jialing. Gdybysmy byli Chinczykami...byloby gdzie pluc :-)
Rankiem jemy najbardziej obrzydliwe sniadanie w naszym zyciu ( wliczone w cene) i biegamy po informacjach turystycznych. Oczywiscie zadna z nich w innym niz chinski jezyku nie mowi. Konczy sie na tym, ze dzwonimy z wolaniem o pomoc do jednego z membersow HC.
Czas pozwiedzac. Chongqing to najbardziej zanieczyszczone ( smog) miasto jakie znamy. Wyglada jakby wiecznie otulone gesto mgla. A szkoda, bo polozenie u brzegu 2 rzek i wysokie pagorki w samym miescie az sie prosza, zeby je odwiedzic.
Aaaaa...w miescie zyje okolo 31 milionow ludzi!!!
Natrafiamy tez przypadkiem na dzielnice slamsow. Jestesmy zszokowani tym co widzimy: targ schorowanymi zwierzetami, kilka krokow dalej szpital polowy ( komus ktos grzebie w uchu, innej osobie nastawia noge) a troche nizej, na wielkim wysypisku dzieciaki bawia sie polamanymi krzeslami.
Tu ludzie spia na dworze, a zycie toczy sie swoim wlasnym, koszmarnym rytmem-przezyc do jutra.
Z zadumy wyrywa nas kobiecy glos "ni hao" ( czesc). Odwracamy sie, nikogo nie ma. Znowu to samo, spogladamy w bok i odpowiadamy czesc...papudze. Poza ni hao slyszymy jeszcze xien xien i leee ( nie wiem jak to napisac ale oznacza dziekuje i slucham). Troche nas rozbawia mozliwosc pogadania z ptakiem.
Member z HC moze sie z nami skontaktowac dopiero za dwa dni, bierzemy wiec sprawy w soje rece i idziemy szukac statku za ktory wszyscy placa a my nie :-)
Wybieramy najwiekszy i najladniejszy, prosimy o rozmowe z kapitanem i slyszymy z jego ust " to statek rzadowy". He, a my tu z pytaniem czy sie praca nie znajdzie na jego pokladzie, z wizami turystycznymi w paszporcie. Dobrze, ze nas nie zamkneli.
Na planie miasta znajdujemy firme kontenerowa a zaraz przy niej port. Jedziemy, zmieniamy autobusy kilka razy i wysiadamy przed brama z napisem "international".
Jak international to nas pewnie nie zabiora i mamy racje. Ochroniarz nawet do kontenerow nie chce nas wpuscic. Wskazuje za to inne miejsce i rysuje cos na kartce. Wsadza w autobus i pokazuje gdzie jechac. Po jakiejs godzinie wysiadamy w brudnym porcie i juz przez nikogo nie zatrzymywani kierujemy sie prosto do statkow przwozowych. W bardzo krotkim czasie zostajemy okrazeni przez grupe Chinczykow w pomaranczowych kamizelkach ratunkowych smiejacych sie z naszego pomyslu. Po dlugich rozmowach prowadza nas do kapitana. Kuba pokazuje legitymacje zeglarska-wszyscy mysla, ze jest w Polsce szefem na statku. Pytaja o moje zajecie o to czy jestesmy malzenstwem i....zgadzaja sie. Najsmieszniejsze jest to, ze kapitan daje nam dwie rozne kajuty i jasno daje do zrozumienia, ze jedna jest dla mnie a druga dla Kuby-i nie inaczej.
No nic...teskniacym wzrokiem patrzymy na siebie przez okna swoich pokoikow. Nawet nie wiemy kiedy wyplywamy i na jak dlugo. Wiemy tylko, ze do Yichang.
Teraz to juz bedzie dziennik pokladowy :-)
Co kilka minut caly statek kolysze sie, oznacza to, ze na poklad wjezdza kolejny tir. Lajba jest tak ogromna, ze za kilkadziesiat minut bedzie tu ich pewnie ze 20.
U Kuby zgaslo swiatlo...poszedl spac :-(
Statek odplynal, spelnia sie jedno z naszych marzen-rejs po Jangcy statkiem nie dla turystow.
A...napisalam, ze wejdzie 20 tirow. Przepraszam :-) policzylismy-weszlo ponad 50.
Brzegi rzek troche bardziej cywilizowane niz sie spodziewalismy, brak moich krokodylkow i Kuby delfinow. Ponoc czasami mozna je jeszcze zobaczyc, ale inne wieksze zwierzeta juz dawno temy zniknely z rzeki.
Na pokladzie co kilka godzin rozbrzmiewa alarm-bierzemy wtedy miski i paleczki i zbiegamy do kuchni. Jemy z zaloga, a kierowcy tirow czekaja w kolejce po drugiej stronie. Nam przypada zaszczyt wybierania jedzenia prosto z garnkow.
Plyniemy juz drugi dzien. Porozumiewamy sie za pomoca malego komputerka z angielks-chinskim slownikiem. Spogladamy na rzeke z mostku kapitanskiego i znowu wychodzimy na poklad. Ponoc do Yichang doplyniemy jutro.
Wedlug informacji, jakie przekazal nam kapitan odleglosc jaka pokonujemy to 600km.
Do Shanghaju zostanie nam zatem jeszcze 1600km... ups.
O 2:30 w nocy alarm-dla zalogi. Doplywamy do portu, ale wszystko wskazuje na to, ze mozemy jeszcze pospac. Po kontrowersyjnej tamie na Jangcy ( tony betonu) rozpoznajemy, ze jestesmy 40 kilometrow od Yichang.
O 6:30 kolejny alarm, odplywamy i po kilku minutach cumujemy do drugiego brzegu. Trwa rozladownaie statku tzn tiry wpychaja sie jeden na drugiego, zeby szybciej wyjechac. Niesamowite-nawet na statku prowadzenie pojazdu odbywa sie bez zadnych zasad.
Wyjechal ostatni tir, zbiegamy na sniadanko ( o pyszne tudolsy) i wracamy do drugiego brzegu. Tu zegnamy sie z zaloga, kapitanem i skaczac ze statku na statek, po 2 dobach stajemy ponownie na ladzie.
Nasza podroz byla calkowicie bezplatna, kapitan nie dosc, ze dal nam miejsce na nocleg przy mostku to jeszcze serwowal trzy, pyszne posilki dziennie.
Traktowal jak zaloge, pokazal prace na mostku kapitanskim i nie wzial za to nawet 1 Y.
Przez dwa dni nie minelismy na Jangcy wiekszego od naszego statku. Przez te dwa dni bylismy krolami rzeki :-)
Zapomnialabym najwazniejszego....splynelismy trzema przelomami rzeki ( Three Gorges), a te -od las wszyscy sa straszeni-moga juz niedlugo istniec.