Autobus zatrzymał się gdzieś przy głównej trasie Bangkok -Kanczanaburi.
Kompletnie zagubieni i ogłuszeni przez przejeżdżające samochody krążyliśmy w poszukiwaniu anglojęzycznego wybawcy. Pokazując palcem na mapie miejsce, do którego zmierzaliśmy staraliśmy się poza uśmiechem wydobyć z przechodni odrobinę informacji o miejscu naszego aktualnego pobytu. Po kilku nieudanych próbach rozmów na migi, daliśmy za wygraną. Nie będąc przekonani jak daleka odległość dzieli nas od ogrodów postanowiliśmy zaoszczędzić sobie kolejnej tułaczki i zmieniliśmy plany. Wsiedliśmy do autobusu jadącego prosto do Kanczanaburi.
Droga ku granicy z Birmą stawała się coraz bardziej pofałdowana, zmieniając wielkie połacie pól ryżowych w coraz większe pagórki...nasze klimaty :-)
W punkcie informacji turystycznej otrzymaliśmy plan miasta, który wiodąc przez świat luksusowych hoteli, cmentarzysk doprowadził nas do brudnej uliczki, której mieszkańcy i szczekające psy bacznie się nam przyglądali.
Zamieszkaliśmy w VN Guest House do którego prowadziły strome, mocno podniszczone drewniane schodki. " Plywający resort" otaczała bujna roślinność, jaszczurki, karaluchy, odgłos przepływających łódek i mimo wszystko spokój.
Po ciężkiej nocy spędzonej w towarzystwie komarów i innych zwierzątek oraz rozweselonych tajskimi afrodyzjakami sąsiadów wyruszyliśmy na zwiedzanie. Drogą wzdłuż rzeki kierowaliśmy się prosto ku słynnemu moście nad Kwai i rozreklamowanej w książkach i filmie Kolei Śmierci. Wyobrażenie o tym szczególnym miejscu było trochę inne, jednak mimo wszystko atmosfera tu panująca i pamięć o zabitych jeńcach stworzyła z tego miejsca żywy pomnik. Z okien pociągu podglądaliśmy życie mieszkańców małych, rolniczych wiosek i wstrzymywaliśmy oddech na drewnianych konstrukcjach wbudowanych w wysokie urwiska. Po dwóch godzinach dojechaliśmy do wioski Nam Tok. Na miejscu, poza ogromnym eukaliptusem i soczyście czerwonymi kwiatami, nic nas nie zaskoczyło. Krążąc dookoła stacji, doszliśmy do wniosku, że najlepiej będzie powrócić do Kanczanaburi. Do małego przystanku autobusowego dojechaliśmy songathewem, czymś w rodzaju małego, otwartego busika, którego dwie, podłużne ławki i mała przestrzeń-jak się okazało w kolejnych dniach podróży- mogły pomieścić około dwudziestu osób. Oczekując na transport zdecydowaliśmy, że zatrzymamy się tu jeszcze trochę i kolejnym songathewem dojechaliśmy do bram Parku Narodowego Sai Yok Noi, który skrywał w sobie uroczy wodospad o tej samej nazwie.
Miejsce to było przystanią od pracy dla całych rodzin, którzy piknikując pomiędzy śliskimi od wody skałkami, cieszyli się słońcem, wilgotnym, czystym powietrzem i wzajemnym towarzystwem. Wróciliśmy do Kanczanaburi, do chatki na rzece.
Zabraliśmy plecaki i żegnając się z małym kundlem, wygrzewającym się w słońcu przed drzwiami naszego pokoju, boso udaliśmy się po mokrych kładkach do recepcji ( w Tajlandii nawet w sklepach spożywczycz do dobrego tonu należy ściągnięcie obuwia). Uśmiechnięta dziewczyna, która rano zgodziła się na późniejsze wymeldowanie, zażądała nagle zapłaty za kolejną, rozpoczętą dobę. Już w mniej przyjaznej atmosferze wymeldowaliśmy się i zalanymi ulicami miasta dotarliśmy do V.L. Guest House, którego zadbany pokój i czysta, wykafelkowana łazienka były przyjemną odmianą po poprzednio spędzonej nocy.
Jeszcze krótkie zwiedzanie i kolejnego dnia opuściliśmy urocze Kanczanaburi zmierzając w kierunku Suphan Buri skąd już tylko krótkie godziny dzieliły nas od dawnej stolicy Tajlandii Ayutthayi.