Udało się ?koszmarna podróż dobiegła końca. Oddychając z ulgą zeszliśmy na ląd i przechodząc przez małą halę terminala znaleźliśmy się w uroczym Mae Hong Song.
Tuk-tukiem dojechaliśmy do wyszukanego wcześniej w przewodniku Friend House, drewnianego domku, z którego tarasów rozlegał się piękny widok na jezioro Jang Kham i otaczające je góry.
Rozgościliśmy się w niewielkim pokoju z łazienką i materacami leżącymi bezpośrednio na podłodze.
Nie chcąc tracić czasu, przebraliśmy się i w wygodnych strojach wyruszyliśmy na poszukiwanie biura zajmującego się wypożyczaniem motocykli. Już za rogiem pensjonatu powitał nas Taj, który z przerażeniem w oczach przyglądał się próbnej jeździe Kuby.
Zaryzykowaliśmy i już po chwili siedząc we dwoje na małym skuterku, jechaliśmy przed siebie z zamiarem dotarcia do wioski kobiet z długimi szyjami.
Pędząc trzydzieści kilometrów na godzinę po dzikich terenach, przejechaliśmy rozlaną w dolinie rzekę i kierując się według oznakowań na południowy-zachód od Mae Hong Song, zmierzaliśmy ku wiosce ? Long-Neck?.
Mijaliśmy po drodze rajskie ptactwo, dzikie bananowce i przedzierając się, z nogami podniesionymi ku górze, przez płytkie rzeki dotarliśmy do komercyjnej wioski.
Wstęp kosztował 250BHT ( 20zł) od osoby. Pozostawiliśmy motocykl przy drodze i wolnym krokiem przechodziliśmy wzdłuż małych chatek, w których kobiety z żalem i bólem w oczach pozowały do zdjęć. Chęć zobaczenia tego ?zjawiska? była silniejsza od wyrzutów sumienia.
W trakcie zwiedzania nie byliśmy w stanie się uśmiechać i w ciszy, z niemożności wydobycia głosu, mijaliśmy kolejne smutne oczy spoglądające na nas z potępieniem. Już przy wejściu wiedzieliśmy, że cierpienie kobiet zmuszonych do noszenia obręczy od wczesnych lat dziecięcych, służy turystyce i zarabianiu pieniędzy.
Dowiedzieliśmy się również, iż większą część zysku zabiera państwo pozostawiając plemieniu minimalne środki potrzebne do życia.
Zaspokoiwszy potrzebę ujrzenia plemienia na własne oczy opuściliśmy wioskę z uczuciem wielkiego zawstydzenia.
Wsiedliśmy na motor i tą samą drogą, w szarościach nadchodzącego zmroku, w otoczeniu dźwięków wydawanych przez dzikie zwierzęta, przejechaliśmy dżunglę docierając do otulonego ciemnością Mae Hong Song.
Życie Tajów rozkwita po zmroku. Otwierane są restauracje, bazary lśnią kolorami a tłumy ludzi wpadają na siebie zajęci zakupami, rozmowami i czerpaniem przyjemności z wieczornego chłodu.
Przechadzając się po nocnym bazarze przyglądaliśmy się zachowaniu i ubiorowi licznie występujących w tych regionach plemion górskich.
Począwszy od koczowniczych Karenów poprzez Akha, Meo, Lahu a na Lisu kończąc, każde plemię zachwyca własnym strojem, kulturą, religią i tradycjami historycznymi.
Kolejnego dnia, po śniadaniu obfitującym w naleśniki z bananami, tosty z dżemem ananasowym i dobrą kawą przeszliśmy do miejsca zbiórki z przewodnikiem.
Ostatnie spojrzenie na mapę i po chwili siedzieliśmy wygodnie w starym dżipie ze zdjęciem wielbłąda i napisem CAMEL na drzwiach samochodu.
Wioska Karenów zapowiedziana jako pierwszy punkt programu z przyczyn technicznych ?budowy mostu na tamie, jedynej drogi - nie mogła dojść do skutku i została przesunięta na późne popołudnie.
Tracąc pół godziny na powrót do miejsca startu kierowaliśmy się asfaltową drogą w stronę kawałka dżungli, zamieszkanego przez odosobnione plemię Lisu.
Skręcając w las przewodnik zręcznie manewrował autem pomiędzy bagnistym terenem, leżącymi konarami drzew i urwiskami, które wraz z wysokością zyskiwały na atrakcyjności i stawały się coraz bardziej niebezpieczne. Po kilku minutach podskakiwania i kołysania się na tyłach samochodu dojechaliśmy do wioski plemienia Lisu. Kilka chat z bambusa i liści bananowca, skrytych głęboko w dżungli stanowiło dla tych ludzi schronienie, a maleńki ogródek warzywny zabezpieczał najpotrzebniejsze wymagania żywieniowe. Ujrzawszy nas dwie kobiety, szybko umknęły za progiem prymitywnych drzwi swojego domu, aby po chwili ukazać się w tradycyjnych, kolorowych szatach zakładanych dla potrzeb turystyki i jak się później okazało-zarobku. Panie ułożyły przed domem coś na kształt małego targowiska z własnoręcznie wykonanymi robótkami. Następnym miejscem, do którego zmierzaliśmy była słynna ? Fish Cave?, jaskinia zamieszkana przez olbrzymich rozmiarów karpie.
Samo miejsce rozczarowuje, a maleńka dziura w skale, w której pływają przejedzone ryby nie była żadną atrakcją. Zawiedzonych turystów czekał jednak przyjemny spacer wokół parku wypełniającego całość terenu. Zadbane łączki, wiszące mosty, strumyki, poskręcane liany, kolorowe motyle, ważki i gekony zrewanżowały przereklamowaną Fish Cave i sprawiały, że ta część regionu została zaliczona do ciekawych i urokliwych. Przyjemnym zakończeniem wizyty było skosztowanie pysznych bananów, spieczonych na grilu i zlanych słodkim miodem. Cena deseru-około 1PLN.
Wyruszyliśmy dalej, na północ, do wodospadu Pha Sua, który ku naszej radości najbardziej okazale wyglądał w październiku, w czasie kończącej się pory deszczowej.
Tony zimnej wody przelewały się z ogromną siłą przez kolejne progi skalne, a zawieruszone krople wraz z wiatrem uderzały o nasze twarze i ubrania. Spacerując pomiędzy wilgotnymi głazami, natknęliśmy się na młodych Europejczyków, z którymi łączył nas nie tylko kolor skóry, ale również ten sam pensjonat w Mae Hong Song. Po krótkiej rozmowie powróciliśmy do starego dżipa i przemierzając pola uprawne ryżu i herbaty dojechaliśmy do wioski Mae Aw, usytuowanej na dalekiej północy Tajlandii.
Wieś zamieszkiwana jest przez Hmongów i Chińczyków, którzy produkcję i handel opium zamienili na uprawę herbaty. Przewodniki ostrzegały przed zapędzaniem się w te regiony, my jednak czuliśmy się całkiem bezpiecznie i spokojnie wśród tubylców.
Udaliśmy się na krótki spacer, aby w towarzystwie leniwie pasących się bawołów podziwiać górskie, urokliwe położenie wioski, której centralnym punktem było małe jeziorko.
W glinianej chatce zostaliśmy poczęstowani świeżo zerwaną herbatą. Poznaliśmy tym samym tajniki parzenia i kosztowania herbaty, która przelewana z jednego naczynia w drugie nabiera smaku i aromatu, aby po chwili stać się wyśmienitym trunkiem.
W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się w przydrożnej restauracyjce oferującej tajskie specjały. Postawiono na stole miski z ryżem i pysznie przyprawionym mięsem zagadkowego pochodzenia, które zniknęło w równie oszałamiającym tempie, w jakim zostało przygotowane. Zatrzymaliśmy się jeszcze w wiosce zamieszkanej przez kilka plemion: Shan Meo, Lisui i Karenów. Tu patrzeliśmy jak rośnie kawa- zerwaliśmy kilka ziaren i w zasuszonej postaci przewieźliśmy do kraju. Podczas spaceru mieliśmy okazję skosztować wypiekanego na rozgrzanym naczyniu chleba, kształtem przypominającego dużego chipsa, a smakiem chrupkie pieczywo. Posileni podążyliśmy znaną nam już drogą do wioski Karenów, do której wcześniej nie mogliśmy się przedostać. Most naprawiono, po robotnikach nie było ani śladu, więc tym razem bez problemu dojechaliśmy do ukrytej w środku dżungli osady. Powitały nas parchate, schorowane psy, nagie dzieci i niechętnie spoglądające kobiety.
Następnego dnia, rankiem wybraliśmy się na ostatni, krótki spacer wokół jeziorka. Błądzenie wychodziło nam w Tajlandii doskonale, toteż i tym razem odcinek drogi do dworca pokonaliśmy kręcąc się bezwiednie po małych uliczkach miasta. Po godzinie marszu dotarliśmy na miejsce, wykupiliśmy bilety i z żalem opuściliśmy Mae Hong Song, kierując się krętą, górską drogą do wioski Soppong. Autobus, co chwilę zmuszany był zatrzymać się w trakcie jazdy, aby przeczekać rekonstrukcję dróg osuniętych po porze deszczowej.
Dreszczyk emocji wzbudzał w nas przejazd świeżo ubitą drogą, która niczym nie zabezpieczona wyraźnie wskazywała na ślady osunięć ziemi w głęboką przepaść pomiędzy górami. Wielokrotnie wstrzymywaliśmy oddech na stromych zboczach i zakrętach, by wreszcie odetchnąć z ulgą, podczas gdy wyniszczony pojazd z trudem podjeżdżał pod kolejną górę.