Po kilku przesiadkach, kilkunastu godzinach jazdy wśród szczytów górskich i malowniczych miasteczek znaleźliśmy się w północnej stolicy kraju ?Chiang Mai.
Dworzec autobusowy, którego małe sklepy spożywcze zamieszkiwały dziesiątki rozbieganych myszy, wywołał nieprzyjemne skojarzenia z poprzednio odwiedzoną miejscowością. Po krótkiej chwili mieliśmy dookoła siebie kilku roześmianych tajów, mocno odurzonych alkoholem, którzy prześcigając się w obniżaniu ceny próbowali nakłonić nas do jazdy konkretnym tuk-tukiem. Zostawiliśmy ekipę samą sobie i wybraliśmy samotnie siedzącą kobietę w swoim nienajnowszym już pojeździe. Po chwili staliśmy u progu hoteliku Nice Apartment, usytuowanego w centrum miasta, niedaleko bramy Tha Pae. Pokój był czysty z zadbaną łazienką, telewizorem, lodówką i sprawnym wiatraczkiem. Wycieńczeni długo trwającą podróżą zasnęliśmy głęboko na kilka godzin wybudzając się dopiero późnym wieczorem. Po tylu dniach podróży postanowiliśmy zrobić porządek w plecaku i oddaliśmy dwie ciężkie reklamówki ubrań do prania. Same plusy-czyste koszulki i lżejszy plecak przez następne dni :-) . W chwili rozpakunku okazało się, iż jedyna kurtka, jaką posiadałam została razem z kompletem kluczy do domu w oddalonej od Chiang Mai o kilkaset kilometrów Kanczanaburi. Usilne próby skontaktowania się z hotelem zakończyły się fiaskiem. Musieliśmy pogodzić się z faktem, że po powrocie do Polski czekać nas będzie trudne zadanie dostania się do wnętrza domu.
Wieczorny spacer po Chiang Mai zakończyliśmy kolacją w restauracji Kafe.
Dość wysokich cen lokal proponował potrawy kuchni tajskiej, której mdławy smak i mało apetyczny wygląd szybko zniechęciły do dalszego poczęstunku. Po kilku łyżkach zupy z mleka kokosowego i kęsach mięsa niewiadomego pochodzenia wyszliśmy niezadowoleni i szybko kierując kroki ku marketowi Seveneleven zaspokoiliśmy głód sprawdzonymi już hot dogami własnej roboty.
Spokojny sen, szybki prysznic i w drogę...na lotnisko.
Już w Polsce podróż w góry, do graniczącego z Birmą Mae Hong Song zaplanowaliśmy odbyć wypożyczonym samochodem. Mając nadzieję na zniżkę hotelową w zaprzyjaźnionym w kraju biurze rent a car, rozpoczęliśmy poszukiwanie okienka z napisem Avis.
Lotnisko w Chiang Mai podzielone jest na kilka dużych sektorów, toteż poruszanie się po nim wymagało nie lada cierpliwości.
Przechodząc z jednej klimatyzowanej hali do drugiej dotarliśmy do interesującego nas biura. Zdjęliśmy plecaki i przystąpiliśmy do spełniania niezbędnych formalności służących wypożyczeniu auta. Poproszono nas o wybranie marki samochodu, rodzaju napędu, okazaniu międzynarodowego prawa jazdy i paszportów. Do tego momentu wszystko przebiegało szybko i sprawnie. Króka prośba-karta kredytowa. I tu się zaczęło...Doskonale znając procedury wiedziałam, iż posiadanych przez nas kart płatniczych nie można autoryzować, mimo wszystko próbowałam w inny sposób zapewnić firmę o naszej wypłacalności. Prośba o pobranie należności z góry, propozycja zostawienia kart, paszportów i wszystkiego, co posiadaliśmy nie dała żadnych rezultatów. Widząc nasze przygnębienie, recepcjonista zaproponował skorzystanie z innej firmy, która według jego odczucia powinna przyjąć kartę płatniczą jako gwarancję płatności.
Umówiliśmy się telefonicznie na spotkanie i z zasianą w nas nadzieją oczekiwaliśmy na przedstawiciela Budget rent a car.
Po trzydziestu minutach podszedł do nas młody mężczyzna z teczką w ręku i przechodząc do konkretów poprosił o kartę kredytową. Nie wiem, kto miał zabawniejszy wyraz zaskoczenia na twarzy, czy młody Taj zdziwiony brakiem posiadania karty kredytowej, czy my, brakiem możliwości wykorzystania karty płatniczej. Bezsilni wobec wymaganych przepisów, przeprosiliśmy za nieporozumienie i opadając bezradnie na fotelach poczekalni, zastanawialiśmy się, co w tej sytuacji począć.
Jednego byliśmy pewni -Mae Hong Song musieliśmy zobaczyć.
Rozważając możliwości, których za wiele nie mieliśmy, wybraliśmy opcję przedostania się przez góry samolotem.
Sprawdzając kilka linii lotniczych, wykupiliśmy bilety w Thai Royal, którego najbliższy samolot odlatywał o godzinie 15:00. Mieliśmy, zatem kilka godzin na zwiedzanie terenów lotniskowych. Po krótkim czasie emocje opadły, a po skalkulowaniu kosztów, podróż samolotem okazała się być tańsza niż wypożyczonym samochodem.
Pozostawiliśmy plecaki przy odprawie bagażowej i pełni energii po szybkim posiłku opuściliśmy lotnisko kierując się ku wyłaniającemu się zza budynków napisowi TESCO.
Droga okazała się dłuższa niż myśleliśmy, jednak malowniczy obraz gór oblanych promieniami słońca, piękne kwiaty i przyjemna pogoda pozytywnie nastrajały do spacerów.
Biegając między półkami nie zauważyliśmy, że minęła już godzina. Z wielką reklamówką zakupów i lodami wyruszyliśmy w drogę powrotną do lotniska, omijając, co jakiś czas przejechanego na jezdni gada.
Wiedzieliśmy, że czeka nas lot małym samolotem, ale to....Śmigłowiec posiadał nie więcej jak trzydzieści miejsc pasażerskich i trzyosobową obsługę w skład, której wchodzili piloci i stewardessa.
Widok rozpędzającego się śmigła uruchomił wyobraźnię-obrazy wyciągnięte z filmów o katastrofach lotniczych jak slajdy przesuwały się przed moimi oczami.
Czekała nas czterdziestominutowa podróż ponad wierzchołkami gór.
Samolot mknąc, dawał kołysać się nawet najmniejszym podmuchom wiatru. Przez jakiś czas widać było jedynie białe obłoki, dopiero po kilku minutach wyłoniły się szczyty górskie.
Ledwo zdążyliśmy wzbić się na wymaganą wysokość, a już włączono światła nakazujące zapięcie pasów i głos pilota, łamaną angielszczyzną, informował, iż samolot podchodzi do lądowania. Naszym oczom ukazała się otoczona pięknymi górami dolina, której krótki pas startowy miał wystarczyć do wyhamowania maszyny.