Po kilku godzinach jazdy, kierowca skinął głową, dając tym samy znak, iż dojechaliśmy na miejsce. Postawiliśmy bagaże na zakurzonej drodze i przyglądając się prostej, cichej wsi zaczęliśmy zastanawiać się, czym dotrzemy do kolejnego miejsca.
Autobus odjechał, a my krążąc po tym odciętym od świata kawałku Tajlandii, poszukiwaliśmy drogi prowadzącej do wioski Bam Tum i jej słynnej jaskini Tham Lot.
Wiadomość o tym, że do wioski nie prowadzą żadne środki transportu publicznego trochę nas załamała. Rozwiązaniem problemu mogło być wynajęcie songathewa, którego jednak cena konsekwentnie odstraszała turystów z plecakami. Pozostało nam tylko jedno-zrzuciliśmy z siebie ciężkie plecaki i stojąc w gorącym słońcu z wyciągniętym kciukiem czekaliśmy aż nadjedzie jakikolwiek pojazd chcący nas ze sobą zabrać. Po kilkudziesięciu minutach, zatrzymał się dżip kierowany przez Tajów wyglądających na pracowników parku. Z uczuciem ulgi i radości wrzuciliśmy plecaki i na pace samochodu, przez lasy i maleńkie wioski odbyliśmy półgodzinną podróż do samych bram Parku Narodowego.
Stojąc przed mapą jaskini i wybierając spośród kilku szlaków zostaliśmy poinformowani, iż z powodu pory deszczowej i wysokiego stanu rzeki przepłynięcie najciekawszymi korytarzami było niemożliwe. Pozostało nam zwiedzenie jedynego nie zalanego odcinka szlaku, którego pokonanie zajmowało około czterdziestu minut.
Widząc, z jaką prędkością i siłą rzeka wdziera się w głąb góry rozpryskując się na napotkanych skałkach, zrozumieliśmy, iż pokonanie dłuższych odcinków szlaku graniczyłoby z cudem.
Idąc gęsiego, przeszliśmy drewniany mostek prowadzący do przystani bambusowych tratw, którymi odbywa się podziemna przygoda. Tratwę prowadził starszy wioślarz, który odpychając się długim bambusem od dna jaskini powoli przesuwał nas w coraz ciemniejsze głębiny góry. Pobyt wewnątrz ziemi uatrakcyjniały nam dobiegające z oddali piski nocnych ptaków i rozbiegające się pod nogami małe stworzonka przypominające miniaturowe, białe skorpiony.
Wycieczka polegała na podpływaniu do kolejnych grot, przemieszczaniu się pieszo po śliskich od wody korytarzach, oglądaniu formacji skalnych w świetle lampy naftowej.
Mogliśmy z bliska przyjrzeć się dwudziestometrowemu stalagmitowi, a także drewnianymi stopniami przedostaliśmy się do groty, która kryła w swoich ciemnościach wydrążone w pniach trumny.
Godzinny pobyt w Parku Narodowym Tham Lot uwieńczyliśmy pysznym obiadem w leśnej knajpce, składającego się z jednej zupy ( drugiej kelnerka z niewiadomych przyczyn nie przyniosła) i dania głównego, czyli ryżu, mięsa i gotowanych warzyw.
Tak nasyceni opuściliśmy bramy parku i wolnym krokiem wyruszyliśmy w drogę powrotną do wioski Soppong, mając nadzieję, że i tym razem ktoś nas ze sobą zabierze.
Spacer uatrakcyjniły nam bawoły, które niespodziewanie wyszły z lasu, przeszły przez dróżkę i prawie nas nie zauważając, umknęły za konarami drzew, co jakiś czas pozostawiając za sobą odgłos łamanych gałęzi.
Droga wiodła przez las, wzdłuż płynącej gdzieś w dole rzeki.
Krocząc powoli przed siebie usłyszeliśmy nadjeżdżającą ciężarówkę. Ku naszej radości kierowca zatrzymał się i dziwnym uśmiechem wskazał drabinkę prowadzącą prosto na dach samochodu. Początkowo, zachwyceni możliwością wypróbowania nowej metody podróżowania stopem, wdrapaliśmy się na górę z plecakami i z rozbawieni ruszyliśmy w dalszą podróż.
Już po krótkim czasie, uśmiech zmienił się w łzy, a ból i brak sił nie pozwalał nam utrzymać własnego i plecaka ciężaru. Leżeliśmy na plecach, głowami skierowanymi ku kabinie, stopami wsuniętymi pod niską barierkę i resztkami sił walczyliśmy z bezradnością własnych ciał. Na każdym zakręcie czy zjeździe z górki nasze stopy musiały utrzymać ciężar ciała i plecaków, co biorąc pod uwagę górzystość terenu, było nie lada wysiłkiem.
Spoglądając przez ramię, w dół, widzieliśmy zdziwione i roześmiane buzie Tajów, którzy palcem pokazywali znajomym i rodzinie przejeżdżającą atrakcję.
Odległość siedmiu kilometrów po wyboistej drodze, odczuliśmy jako niekończącą się, ciężką próbę własnych wytrzymałości.
Samochód ze sporą prędkością wjechał do wioski Soppong, po czym zatrzymał się na poboczu asfaltowej drogi prowadzącej do Chiang Mai. Z wyrazem zadowolenia, kierowca pomógł nam zejść na ziemię i zdziwiony brakiem chęci kontynuowania podróży, odjechał chowając się za najbliższym wzniesieniem.
Osunęliśmy się na ziemię i bez słowa przyglądaliśmy czerwonym, spuchniętym stopom.
Odpoczęliśmy chwilę i już po kilku minutach ponowiliśmy podróż wygodnym i bezpiecznym dżipem; ja wewnątrz kabiny, Kuba z plecakami na pace samochodu.
W pewnej chwili, pojazd został zatrzymany przez uzbrojony patrol, który przyglądając się każdemu z nas uważnie, skinął w końcu ręką na pożegnanie życząc przyjemnej drogi. Od naszego kierowcy dowiedziałam się, że w ten sposób wyłapywani są tajsko-birmańscy uchodźcy zmierzający do zielonej granicy.
Wygodną podróż zakończyliśmy nieoczekiwanie w wiosce Pai, słynącej z organizowanych spływów rzeką i trekingów słoniami. Kierowca skręcił z głównej drogi i informując nas, że dalej nie pojedzie, wskazał miejsce najbliższego przystanku autobusowego.
Nas jednak taki transport nie fascynował, dlatego spacerując między małymi, zakurzonymi ulicami miasta, przedostaliśmy się do drogi wylotowej na Chiang Mai.
Rozstawiliśmy plecaki na poboczu drogi i w towarzystwie rozjechanego węża zatrzymywaliśmy kolejno nadjeżdżające samochody.
Po kilku nieudanych próbach, mając na sobie spojrzenia mieszkańców Pai, wsiedliśmy na pakę dżipa jadącego prosto do Chiang Mai.
Para młodych ludzi kierujących samochodem w zastraszającym tempie przemierzała kolejne zakręty i wniesienia.
Pierwsze godziny mijały na podziwianiu krajobrazu i machaniu do jadących za nami pojazdów, później jednak, spaliny, zimno i zmęczenie odebrały nam resztki energii.
Po wielu godzinach obijania się o twarde, metalowe części dżipa wyjechaliśmy z gór i pozostawiając za sobą skąpane w zachodzącym słońcu wierzchołki, pokonywaliśmy dalszą część podróży jadąc prostą, szeroką drogą.