Po nieoczekiwanym międzylądowaniu w Nairobi ( nieoczekiwane, ponieważ nie doczytaliśmy na biletach) postawiliśmy stopę na czerwonym lądzie, na lotnisku w dar Es Salaam. Odstaliśmy swoje w kolejce po wizę i z Mwasim- nowym przyjacielem z Hospitality Club- przedostalismy się starym dżipem do centrum miasta.
Pierwszy oddech parnym powietrzem, pierwszy spacer indyjską dzielnicą, pierwsze piwo ( jak przystało na prawdziwych turystów o nazwie Kilimandżaro i Serengetti) i pierwsze słowa w Suahili.
Kolejnego dnia w recepcji czekał już Mwasi z propozycją nie do odrzucenia-zabrał nas do swojego biura, aby sprzedać "atrakcyjne cenowo" wycieczki. Trzy dni dżipem, łódką i na pieszo za jedyne 150USD dziennie. Plan bardzo ciekawy jednak z powodu ceny musieliśmy odmówić.
Wydanie takiej sumy równoznaczne było z wychudzeniem naszego i tak wygłodzonego portfela-dziękując wybraliśmy kierunek Kilimandżaro.
Mwasi, jak przystało na prawdziwego przyjaciela, zorganizował nam pewny i bezpieczny transport do Moshi...z jedną tylko przesiadką w wiosce Segera.
Podwiózł do przystanku autobusowego, pomógł w wykupieniu biletu ( cena dla Tanzańczyków) i pożegnał się. Zapewnił jeszcze, że cena zawiera wszystko, co potrzeba, więc uspokojeni wyruszyliśmy w nieznane.
Chwilę po tym, jak ruszył autobus trzymaliśmy w ręku kwitek dopłaty za bagaż ( dlaczego równowartość biletu osobowego?). Ok.-to był drugi dzień na obcym lądzie-daliśmy się nabrać pierwszy i ostatni raz.
Kolejny znajomy wyjaśnił nam całą sprawę: "biały to Muzungu-Muzungu to kasa"-nic dodać, nic ująć. Jednak zanim trafiliśmy do Philipa przeżyliśmy inną przygodę.
Autobus, który rzekomo miał pokonać swoją trasę w 4 godziny jechał cały dzień.
Nawet nas to nie męczyło-widoki za oknem rekompensowały wydłużający się czas podróży.