Do Moshi dojechaliśmy późną nocą. Z ulicy odebrał nas Philip, zawiózł do swojego domku na obrzeżach miasta, nakarmił i położył spać. Poczuliśmy, że jesteśmy wśród swoich.
Rano oczekiwała nas zaciekawiona rodzina Philipa: żona, dwójka wspaniałych dzieci i Niambaga, która pełniła tam rolę opiekunki i pomocy domowej. Dziewczyna miała kilkanaście lat. Została wzięta z biednego domu i w zamian za pomoc otrzymuje nocleg, pożywienie i podstawowe wykształcenie. Z opowieści Philipa wynikało, że większość rodzin postępuje w ten sposób. Niambaga dobrze trafiła, jednak nie mogę się powstrzymać z porównaniem tego procederu ze służebnictwem np. przed podaniem posiłku gospodarzowi taka osoba musi uklęknąć i umyć jego ręce.
Nie tylko gospodarz myje ręce przy stole. Jeden z domowników podchodzi do każdej osoby z małą miseczką i dzbankiem wody. Polewa ręce, podaje mydło i na koniec ręcznik. Dopiero po tym "rytuale" można rozpocząć konsumpcję...rękoma oczywiście.
Pierwsze dni upływały na zwiedzaniu Moshi, podglądaniu jego mieszkańców i wypatrywaniu zaśnieżonego wierzchołka Kilimandżaro. Do centrum miasta dojeżdżaliśmy dala-dala (busik)-droga wiodła obok cmentarza, glinianych chatek, starego torowiska i rozstawionych na ziemi małych sklepików.
W soboty byliśmy świadkami przejazdu przez główną ulicę licznych orszaków weselnych. Jako pierwsza para młoda, za nimi w odkrytym samochodzie goście weselni w identycznych strojach ( na stojąco) i na końcu podobnie orkiestra wygrywająca głośnie radosną nowinę.
Po dniach wypełnionych zdjęciami, rozmowami i negocjacjami wracaliśmy już pieszo aby zdążyć na przygotowany obiad. Najczęściej było to ugali z fasolką i słodkie ziemniaki zajadane przez Tanzańczyków jako deser. Po każdym posiłku częstowano owocami i słodką herbatą z imbirem.
Dużo czasu spędzaliśmy z rodziną Philipa. Przywiezione z kraju kredki i zeszyty rozeszły się jak świeże bułeczki. Nawet mały Mwasi ( około 1roku) , kiedy nie siusiał mi na nogi próbował swoich sił w malarstwie. Amina za wszelkę cenę odwracała naszą uwagę od innych domowników a Niambaga w przerwach między sprzątaniem i gotowaniem z usmiechem na twarzy puszczała przyjazne "oczka".
Podczas gdy kuba usypiał Mwasiego, MamaAmina zabrała mnie na zakupy. Chyba nie trzeba za bardzo opisywać jak wyglądało mięso wiszące na haku w 40-stopniowym upale nad zakurzoną uliczką. No cóż-podsmażone z tanzańskimi przyprawami pachnie nawet całkiem smakowicie.
W trakcie naszego pobytu Philip zaproponował współne wyjście do kościoła. Sobota jest dla nich dniem wolnym od pracy (odpowiednik naszej niedzieli), która skupia w maleńkim kościółku (kilka metrów-reszta ławek na dworze) setki osób. Byliśmy tam nie lada atrakcją. Jedni patrzyli ze zdziwieniem, drudzy jakby chcieli powiedzieć "muzungu do domu" a jeszcze inni poklepywali po plecach ze słowami Karibu Sana ( oczekując odpowiedzi Asante Sana-czyli witamy serdecznie i dziękujemy).
Przed nami kilkugodzinna msza w Suahili. Poproszono nas o zajęcie miejsc w pierwszej ławce i powstanie. Pastor doniosłym głosem powiedział kilka zdań w Suahili i wskazał na nas palcem. Wtedy wszyscy zebrani zaczęli bić brawo i słać uśmiechy w naszym kierunku. Przyjaciel Philipa przetłumaczył słowa pastora
-" zostali zesłani z dalekiego, papieskiego kraju i dla nas pragną uczestniczyć w najbliższej modlitwie".
Msza składała się z kilku etapów: kazania, dyskusji i śpiewów. Aktywnie uczestniczyli wszyscy-przypominało to trochę naszą religię z pytaniami księdza i odpowiedziami uczniów. Nam podobały się chwile kiedy chór składający się z kilkunastu osób wstawał i klaszcząc w ręce oraz tańcząc wyśpiewywał kolejne psalmy. Po około 4 godzinach nastąpiła przerwa. Opuszczając kościół pożegnaliśmy się z czekającym na wszystkich pastorem i podając ręce wszystkim uczestniczącym ( niesamowite chwile) zakończyliśmy swój udział w nabożeństwie.
Zostaliśmy zaproszeni na obiad do domu pastora i tym samym przyjaciela Philipa. Czekał tam suto zastawiony stół i rodzina o której tak chętnie Mr Chacha opowiadał.
Po dość oficjalnym ale przyjaznym i bardzo smacznym obiedzie mieszkańcy powrócili do modlitw a my z pełnymi brzuchami na kilkugodzinny spacer do miasta.
**************************************************************
KILIMANDŻARO-MACHAME ROUTE
**************************************************************
Philip poprosił o wypakowanie plecaków-oznaczało to, że rano rozpoczynamy swoją wędrówkę na zaśnieżone szczyty Kilimandżaro.
Musieliśmy wstać dość wcześnie, podjechać do hotelu za miastem i zabrać dwóch Belgów, w towarzystwie których czekała nas kilkudniowa wspinaczka. Obydwoje pracowali w Brukselskich liniach lotniczych i na przemian rozmawiali w czterech obcych językach-czasami wydawało mi się, że sami aktualnie nie wiedzą którym się posługują.
Małym busem dojechaliśmy do Machame Checkpoint na wysokości 1900m n.m.p-bramy Parku Narodowego Kilimanjaro. Wybraliśmy ten szlak nie dlatego, że jest najtrudniejszy ale najpiękniejszy. Liczba turystów też zdecydowanie mniejsza niż na np. Marangu no i noclegi w iście ekstremalnych warunkach a nie w przygotowanych domkach (coś na kształt naszych letniskowych).
Dość długo trwały formalności związane z rejestracją uczestników i ekip składających się z tragarzy, kucharzy, przewodników i ich pomocników. Nasza liczyła w sumie 15 osób (z nami włącznie).
Po ostatnich przygotowaniach, zdjęciach pamiątkowych przy tablicach parku rozpoczęliśmy mozolną wędrówkę pod górę.
Pierwszy etap nie był trudny. Podejście trwało około trzech godzin i przebiegało przez ścieżki wilgotnego lasu równikowego. Zapewniano nas, że możemy zobaczyć kilka gatunków małp-jednak poza kilkoma ich odgłosami żadnego śladu nie widzieliśmy. Przepięknie natomiast wyglądała flora parku i jej ogromne drzewa porośnięte gęstym mchem.
Wyprzedziliśmy większość osób co później objawiło się porządnym zmęczeniem i bólami głowy Kuby.
Doszliśmy do pierwszego obozu Machame Camp na wysokości 2980m n.p.m. las równikowy ustąpił miejsca mniejszym drzewkom i krzewom porośniętym czymś w rodzaju dłuższego, jasnego mchu-Belgowie robili sobie z tego peruki.
Rozłożono namioty, przygotowano drobny poczęstunek a po nim kolację. Nasza uwaga skupiała się na wielu kolorowych ptaszkach, myszach wędrujących pomiędzy namiotami i odsłaniającym się szczycie Kilimandżaro. Gorące słońce dość szybko zniknęło a w jego miejscu pojawiły się miliony najpiękniej i najjaśniej świecących gwiazd jakie widzieliśmy. Kilimandżaro to jedna atrakcja a niebo nad nim druga. Po dość długich obserwacjach spadający sztuk schowaliśmy się w namiotach i trzęsąc się z zimna w grubych śpiworach udało nam się zasnąć.
Zbudził nas kilkustopniowy mróz i krzątający się członkowie ekip-mieszkaliśmy w pobliżu latryny.
Szron pokrył namiot a lód kałuże. Ze zgrzytającymi zębami czekaliśmy na pierwsze promyki słońca i ciepło, które miały ze sobą przynieść.
Dostaliśmy maleńką miseczkę gorącej wody. My ograniczylismy się do umycia rąk i zębów, ale nasi koledzy z Belgi w jednej chwili zdjęli ubranie i w lodowatym powietrzu poddali się urokowi mini prysznica.
Zjedliśmy śniadanie i ruszyliśmy ciężko pod górę. Już nie było tak nudnawo, bez słów przewodnika "pole pole" ledwo poruszaliśmy nogami. To około 9-kilometrowe podejście zajęło nam znacznie więcej czasu. W tym miejscu podzieliliśmy się też na dwie grupki-Belgowie przodem, my powoli z tyłu. Pogoda powoli się psuła-gęsta mgła ograniczała widoczność a deszcz skutecznie utrudniał marsz. Tym razem przewodnik nie mówił "pole pole" lecz nerwowo pospieszał.
Doszliśmy do obozu Shira Camp na wysokości 3840 m n.p.m. Kolację zjedliśmy w namiocie i odpoczywając po męczącym dniu oczekiwaliśmy zmiany pogody. Wieczór przyniósł chłód ale odstraszył też chmury deszczowe. Mgła opadła a my mogliśmy podziwiać otaczające nas piękne widoki-ogromną, kamienistą polanę i za nią szczyty Shira i Mount Meru.
Zwiedziliśmy pobliską jaskinię, w której ponoć śpią uczestnicy wyprawy podczas ulewnych deszczy i wdrapaliśmy się na odległe o kilka minut biegu skałki, z których rozciagał się widok na szlak prowadzący ze szczytu Shira.
Po kolejnej chłodnej nocy zaświeciło ukochane już słońce i po obfitym śniadaniu wyruszyliśmy znowu pod górę. To trzeci dzień trekingu i jednocześnie dzień aklimatyzacyjny. Obozy położone są na podobnej wysokości, jednak pomiędzy nimi osiąga się wysokość 4500m n.p.m. Oznacza to, że najpierw wchodziliśmy pod górę a później tyle samo w dół. Gdzieś w połowie drogi można było wspiąć się na piękną skałę Lava Tower. My postanowiliśmy odpocząć, Belgowie już tradycyjnie zdobyli jej szczyt.
Pierwszy etap był dość monotonny, natomiast zejście wśród wodospadów, wysokich kaktusów i innych roslinych niczym z baśni, uatrakcyjniły treking i tym samym speniło się moje marzenie-chciałam dotrzeć przynajmniej do tego miejsca :-)
Tradycyjnie już o tej godzinie gęsta mgła utrudniała marsz i prawie " po omacku" doszlismy do czwartego obozu Barranco Camp na wysokości 3950m npm.
Ale miałam szczęście!!! W nocy z trafieniem do najbliższej latryny wcale nie było tak łatwo-ciemno i zimno. Zaprzyjaźniłam się zatem z pobliskim krzaczkiem i dopiero rano zauważyłam, że gdybym postawiła jeszcze jeden krok do tyłu spadłabym w przepaść. Ponoć w ten sposób ginie rocznie kilka osób zdobywających Kili :-) i :-(
Ten etap wspinaczki był ostatnim w którym można było nabrać wody. W maleńkim strumyku pełnym brązowej wody napełnialiśmy ostatni raz butelki. Po tych kilku dniach smak naturalnej wody z Kili i tabletek ją uzdatniających dawał się we znaki-z niesmakiem wypatrywaliśmy pływającej wewnątz ziemi i marząc o "sklepowej" butelce zmuszaliśmy się do robienia kolejnych łyków.
Ten odcinek drogi był również najtrudniejszy-szczególnie pierwszy etap. Trzeba było wspiąc się na dość stromą skałę i uważać tym samym na spadające z góry worki tragarzy. Miałam chwilę zwątpienia: wisiałam na skalnym odłamku i szukając miejsca zaczepienia czułam jak robi się coraz bardziej gorąco i niebezpiecznie. Gdyby nie dłoń przewodnika, która wciągnęła mnie na wyższy stopień mogłabym mieć trudność z poruszeniem się w którąkolwiek stronę.
Po kilku godzinach doszliśmy do ostatniego obozu Barafu Camp na wysokości 4550m n.p.m. Wiejący silnie wiatr i kamienisty teren utrudniały znalezienie miejsca na nocleg.
Wysokość, zmęczenie i zimno sprawiły, że podany obiad prawie w całości wrócił do kucharzy. Serce biło już bardzo szybko i ciężej łapaliśmy oddech.
Przewodnicy zarządzili przepakowanie plecaków-mielismy zabrać najpotrzebniejsze rzeczy: latarki, rękawiczki, wodę, aparat, paszporty i lekarstwa. Czekająca nas noc miała być krótka-umówiliśmy się, że wyruszymy w dwóch grupach: ja i Kuba o 24:00, koledzy z Belgii 30 minut później.
Przed zaśnięciem długo spoglądaliśmy w niebo i zachód słońca nad chmurami...
Zostało jeszcze kilkadziesiąt minut do wyjścia gdy obudził mnie Kuba. Nie miał bólu głowy, nie wymiotował. Wyskość dała o sobie znać w najgorszy sposób-serce. Po szybkiej rozmowie z przewodnikami i Belgami decyzja została podjęta-nie ryzykujemy-schodzimy.
W środku nocy przesłoniętej czymś w rodzaju burzy piaskowej schodziliśmy szybko w dół pozostawiając za plecami niespełnione marzenie...niezdobyte Kili.
Kuba z trudem oddychał-robiliśmy przystanki co kilkanaście minut. Gdzieś w dole pojawiły się światła miasta Moshi-celem naszym był jednak obóz położony o 1000m niżej. Nie mieliśmy broni i żadnego sprzętu. Za przewodnikiem, który chwilami zdawał się być zagubiony, przechodziliśmy zakręty wijącej się wąskiej ścieżki. Gdzieś leżały połamane nosze, gdzie indziej kijki do wspinaczki. Droga wydawała się nie mieć końca a światła obozu nie do zdobycia.
Po kilkugodzinnym marszu doszliśmy do Mweka Camp na wysokości 3100m n.p.m.
Zasnęliśmy wsłuchani w wiejący wiatr: gdyby coś się stało....tam nie dolatują nawet helikoptery.
Obudziliśmy się z piaskiem w ustach, nocna burza przysypała namioty. Przewodnik załatwił od sąsiedniej ekipy herbatę i kilka tostów z dżemem. Zaczęliśmy schodzić. Minęliśmy kolejny obóz, ostatni raz wpisalismy się do księgi "obecności" i drogą przez las równikowy dotarliśmy do Mweka Gate. W tym miejscu zaczekaliśmy na pozostałą część drużyny, która przywieziona została przez medyczny ambulans. Jeden z Belgów miał po drodze poważne problemy z chorobą wysokościową i nie mógł iść o własnych siłach.
Po ostatnich formalnościach wsiedliśmy do busa i negocjując cenę wydaliśmy ostatnie pieniądze na napiwki-oczywiście według obsługi zbyt małe.
W domu powitała nas rodzina Philipa z gorącym obiadem ( ulubionym przez Kubę ugali) i dłuuuuuugim prysznicem.
Teraz już nie czuję smutku ale radość. Choroba Kuby sprawiła, że Kilimandżaro pozostanie na liście miejsc do zobaczenia-nawet jeśli za kilka lat nie będzie tam śniegu to moja noga postanie na liczącym 5895m npm Uhuru Peak.
****************************************************************
************************************************************* ***
Kolejne dni upływału nam na spacerach i zabawach. Philip zorganizował też wycieczkę do pobliskiego lasu deszczowego zamieszkałego przez biało-czarne małpki i ich mniejsze czarne, płochliwe kuzynki.
Udało nam się również wypatrzyć kameleona i lenić na polach ryżowych ( Kuba wpadł do strumyka :-)
Po wielu dniach spędzonych w Moshi pod opieką Philipa i jego wspaniałej rodziny nadszedł czas na wyruszenie w dalszą drogę.
Phil pomógł nam wykupić bilet do Dar Es Salaam- dopilnował też bagaży i wygodnych miejsc w autobusie.
.....a za plecami powoli znikało Kilimandżaro... :( :( :( :(