Z autobusem do Murun wcale nie bylo tak latwo, ale powoli zaczynamy sie do tego przyzwyczajac.
Kierowca autobusu z usmiechem na twarzy powiedzial, ze odjezdza o 13:00 wiec mielismy jakies 5 godzin wolnego. Autobus wygladal porzadnie, wiec zdecydowalismy, ze nie bedziemy wiecej szukac i poczekamy.
Minela godzina 13:00 i 14:00, a my dalej stoimy. Autokar powoli wypelnial sie ludzmi i ich bagazami-komfort powoli znikal nam z oczu. Kierowca co chwile podkladal nam cos pod nogi-tak, ze po chwili mialam przed soba cala sterte toreb i plecakow. Miejsce, ktore wczesniej zaklepalam jako najlepsze stalo sie najgorszym. Po kolejnej godzinie oczekiwania Kuba poszedl wypytac jak dlugo bedziemy jeszcze czekac,
-10 minut, uslyszal
Po 10 minutach sytuacja sie powtorzyla i czas oczekiwania dokladnie taki sam-10 minut.
Mielismy dosc. Powiedzielismy kierowcy, ze albo nam obnizy cene ( mielismy najwyzsza z podroznych) albo wychodzimy. Chyba myslal ze zartuje, ale wkrotce przekonal sie ze nie. Wyszlismy. Zobaczywszy to inni kierowcy minibusow zaczeli nas szarpac przekrzykujac sie wzajemnie w obnizaniu ceny za przejazd. Tak tez po dlugich negocjacjach wyruszylismy rosyjska marszrutka w dluga, bo 22 godzinna droge-mimo, ze to tylko 600 km.
Miejsc siedzacych bylo 7, a pasazerow 12. W ten sposob kazdy mial troche wiecej niz 1,5 miejsca dla siebie. W trakcie jazdy juz nikt nie zwracal uwagi na kim zasypia i do kogo sie przytula. Miejsca na nogi nie bylo praktycznie zadnego totez po 22 h jazdy dojechalam do Murun ze sporymi siniakami.
Jakby tego bylo malo, dziewczynka siedzaca naprzeciw mnie co kilka godzin wymiotowala a wracajac do samochodu wycierala o nas swoje brudne od wymiocin rece. Szkoda nam jej bylo-miala przy sobie tylko 2 mlodocianych braci, ktorzy i tak troszczyli sie o nia lepiej jak niejeden dorosly rodzic. Mala zasypiala na kolanach swojego brata aby po kilku minutach jazdy zsunac sie na nogi podroznych.
Atmosfera z poczatku nie byla ciekawa. Wiedzielismy, ze wszyscy o nas rozmawiaja podsmiewajac sie co chwile. Ostatecznie wszystko uleglo zmianie, kiedy poczestowalismy wszystkich lizakami ( zabralismy ich w tym celu 100 ).
Jakas kobieta odwdzieczyla sie jablkami a "nasze" dzieciaki poczestowaly nas swoimi bulkami, ktore zapewne byly jedynym posilkiem jakie zjadly. W pozniejszym czasie dziewczynka polubila nas na tyle, ze nie chciala nas spuszczac z oczu.
Noc byla strasznie ciezka. Kiedy juz udalo mi sie zasnac ( o 3 w nocy) kierowca zarzadzil przerwe na pozny obiad :-) i zatrzymal samochod w poblizu przydroznej knajpki. Kilka godzin pozniej zobaczylismy w dolinie rzeke po ktorej srodku tkwily 2 identyczne jak nasz samochody. Utknely i w zadna strone nie mogly sie ruszyc.
Wszystko bylo ok dopoki nie okazalo sie, ze to jedyna droga i my tez bedziemy musieli sprobowac. Woda wlewala sie do srodka samochodow i jednoczesnie moczyla wszystko co bylo na dnie bagaznika.
Kilkadziesiat minut trwalo przygotowanie samochodu do rzecznej przeprawy. Inni kierowcy stali przy brzegu obawiajac sie ze skoncza jak poprzednicy.
Nam sie udalo. Zamiast jechac dalej nasz kierowca postanowil pomoc nie tylko tkwiacym w wodzie samochodom, ale rowniez tym ktore dopiero mialy nadjechac. W miedzyczasie nasz kierowca sam sie zaklinowal ale to juz dluzsza historia.
Po okolo 3 godzinach wzajemnego wyciagania sie z rzeki wyruszylismy w dalsza droge.
Udalo nam sie nawet zasnac na chwile, na chwile poniewaz samochod stanal, woda w chlodnicy zagotowala sie a innej nie bylo. Wszyscy podrozni wyjmowali resztki pitnej wody i oddawali kierowcy. Ruszylismy i wkoncu po 22 godzinach stanelismy na Murunskiej ziemi.
Kierowca podwiozl nas do samego Guest House " Gan-Oyu". Co prawda cena byla 2-krotnie wyzsza niz ta podawana w Lonely Planet, ale i tak warto bylo zaplacic od osoby 5 USD + 1 USD za cieply prysznic.
Guest House bardzo czysty, z porzadna lazienka i dostepem do internetu. W tym samym miejscu nocuje Nowozelandczyk, ktory uczy w Murun angielskiego i zaprasza nas do swojego kraju.
Glod zagnal nas prosto do sklepu...a tam wszystko co polskie: soki Pysio, pasztet drobiowy, ogorki konserwowe-pycha :-)
Czas znalezc transport do Tsagaan Nuul. Idac w kierunku informacji turystycznej spadla nam z nieba Badralma- Mongolka, ktora spedzila w Polsce 6 lat. Uslyszala jak mowimy po Polsku i postanowila nam pomoc. Znalazla wygodnego dzipa ( ulaz) i uzgodnila dla nas mongolska cene. W zamian zabralismy ja na przyspieszony kurs komputerowy i pokazalismy jak korzystac z internetu.
Z ta przesympatyczna dziewczyna na pewno nie stracimy kontaktu.
Dzipem przez piekne gory, rzeki i step, po 4,5 godzinach jazdy docieramy do Tsagaan Nuul.
Po drodze zostalismy zaproszenie do gery ( nasza pierwsza) na gorace mleko-ale takich sytuacji bylo juz pozniej wiecej.
W wiosce przywital nas Alex z HC i cala rodzina, ktora sie nim opiekowala.
Spedzilismy w jego gerze mily wieczor, poznajac i uczac sie o mongolskiej kulturze. I tak poza wymienianymi we wszystkich przewodnikach zasadami sa jeszcze:
- jesli do Ciebie podejdzie matka z dzieckiem i prawie dotknie nim Twojej twarzy oznacza to, ze powinienes je pocalowac w czolo lub w policzek. Taki buziak da temu dziecku szczescie na przyszlosc.
- jesli zostaniesz poczestowany wodka, a nie chcesz jej pic to trzeba wlozyc palec do kieliszka, zmoczyc go, wyciagnac, pstryknac nim w powietrzu 3 razy i posmarowac nim czolo. Oznacza to ze wysylasz wodke do nieba.
- jesli wchodzisz wieczorem do czyjegos domu oznacza to ze chcesz pic wodke. Jesli nie powiesz juz w wejsciu ze chcesz herbaty to na pewna zostaniesz poczestowany czyms mocniejszym.
- informacja o tym ze chodzi sie w gerze wedlug wskazowek zegara nie zawsze sie sprawdza, ale za to za nic w swiecie nie mozna przechodzic przez srodek gery w ktorym znajduje sie piec
- jesli zostaniesz poczestowany mlekiem czy herbata ( zawsze mocno solona) to przyjmujesz ja obiema rekoma. Zaraz potem gospodarze na pewno podadza Ci chleb lub ciastka. Wtedy nalezy odlozyc miske z napojem, puknac delikatnie w naczynie z "przegryzka" i poczestowac sie prawa reka-nigdy lewa.
- nigdy nie stoj u progu gery
- jesli zostaniesz poczestowany wodka zawsze oddawaj kieliszek osobie ktora Ci go podala-nigdy nikomu innemu
- kochaja zdjecia nade wszystko, wiec w zamian za goscine w gerze najlepiej jest zostawic wspolna fotke...slodycze tez mile widziane
- trzeba siorbac!!! bo to oznacza ze smakuje.
Zasad jest wiecej, ale o nie najlepiej zapytac kogos zaprzyjaznionego z Mongolii.
Alexa gera jak i wszystkie sa otwarte dla gosci. W kazdej chwili, bez pukania ktos moze wejsc, wziaz sobie ciastko i siedziec jak dlugo zechce. W Alexa przypadku jego sasiedzi robia mu jeszcze porzadki, przemeblowuja jak chca ( bez jego wiedzy) i traktuje gere jak przechowalnie roznosci.
Na stole leza wielkie kawaly miesa, ktore maja sie suszyc, a w garderobie sa ubrania osoby, ktora ta gere budowala.
W nocy bylo nam strasznie zimno. Kiedy w piecu wygasl nawet zar poczulismy sie jak w Sajanach w Rosji w malutkim namiocie.
Pobudka o 7:00- Alex i my idziemy do szkoly. Zobaczylismy jak wyglada 40-minutowa lekcja angielskiego.
Dzieciaki spoznialy sie nie zamykajac za soba drzwi. Ucza sie nagielskiego 6 lat i do tej pory wiekszosc z nich nie potrafi powtorzyc " what's your name? "
Nie ma sie co dziwic skoro ich nauczyciele angielskiego nie znaja angielskiego. I my mielismy okazje sie o tym przekonac. Na pytanie " do you speak english", nauczyciel pokazal rekoma ze nie wie o co chodzi.
Dzieki takim ludziom jak Alex, ktory przyjechal ze Szwajcarii i zarabia...naprawde grosze ( na bilet do domu musialby zbierac caly rok), turysci maja pozniej kogo poprosic o pomoc.
Alex zostal w szkole a my wybralismy sie na zwiedzanie...kierunek-najwyzsza gora w okolicy.
Wchodzilo sie dlugo, tym bardziej, ze rozbijalismy wiekszosc kamieni szukajac ciekawszych okazow.
Zblizajac sie do ger wiedzielismy, ze nie ominie nas herbatka i tak tez sie stalo. Starsza pani jak tylko nas zobaczyla to czekala az podejdziemy i wejdziemy do srodka. Tradycyjnie juz herbatka z sola ( fuuuu), mongolskie ciastka i ser ( w smaku przypominajacy naszego oscypka). Taki poczestunek trwa okolo 15 minut i zawsze konczy sie sesja fotograficzna. W miedzyczasie weszla ciekawska sasiadka z synem.
Wychodzac zostawilismy garsc lizakow i poszlismy dalej.
Na szczycie gory spotkalismy dwie osoby: chlopca i jego ojca wypasajacych owcy i kozy.
Nie znamy mongolskiego, ale nie przeszkodzilo nam to w nawizaniu pewnego rodzaju wiezi. Oprowadzili nas po gorze, pochwalili sie iloscia sztuk w swoim stadzie ( kilka tysiecy). Lizaki dopelnily reszty...zostalismy zaproszeni do gery.
W miedzyczasie chetnie pozowali do zdjec a w zamian za mozliwosc ich obejrzeniapozwolili nam posiedziec na koniach.
Jakies 2 godziny pozniej, przed gera czekala na nas gospodyni, zapraszajac na poczestunek.
To w Mongolii jest niezwykle. Gospodarze wychodza po swojego goscia a po wizycie daleko go odprowadzaja.
Jak w kazdej gerze zostalismy poczestowani mlekiem, ciastkami, chlebem a wszystko to zakonczyla kolejna sesja fotograficzna.
Gospodarze nie omieszkali pochwalic sie jeszcze upolowanymi zwierzetami typu marmut ( calkiem swiezo upolowanymi bo ciagle wyciekala z nich krew). Okropne, ale udawalismy, ze jestesmy pod wrazeniem.
Do Alexa dotarlismy popoludniu. Zjedlismy obiad w tutejszej knajpce ( gotowala brunetka w dlugich wlosach-bylo ich wszedzie pelno) i dogadalismy szczegoly naszej jutrzejszej konnej wyprawy. Cena za dwa konie dla nas i 2 przewodnikow ( na 2 dni)-40 tys. tugrikow.
Wstalismy wczesnie rano, konie mialy byc o 8:00, ale tak naprawde nikt z nas nie wierzyl, ze beda o czasie. Dojechaly dopiero o 10:00-cale szczescie Alex wychodzac do pracy zostawil nam otwarta gere. Zrobilismy zakupy i wyruszylismy.
Mielismy przepiekna trase wzdluz wysokiego kanionu, z mnostwem zakretow i ciekawych formacji skalnych, leniwie plynaca rzeka, dzikimi stadami koni, jakow, owiec, baranow i wielbladow.
Bylismy pierwszymi turystami, ktorzy zapuscili sie w ten region. Zrobilismy konno okolo 40 km ( dokladnie nie wiemy bo przewodnik ciagle podawal inna liczbe).
Wracajac uczylismy sie wzajemnie swoich jezykow, spiewalismy, spedzilismy okolo 1h chowajac sie przed ulewa pod mongolskim plaszczem, pijac mleczny alkohol.
Zaprzyjaznilismy sie nie tylko z nimi, ale tez z konmi, ktore na koniec wrecz prosily sie o pieszczoty typu podrapanie za uchem ( ulubiona).
Do wioski wrocilismy juz pieszo ( z bolu), kazdy prowadzac swojego konia. W miedzyczasie zatrzymalismy sie jeszcze w goscinie u ludzi zwanych country side tzn. zyjacych z wypasania zwierzat. Do tej gery przywedrowaly wkrotce wszystkie wielblady, ktore po drodze mijalismy.
Cala wycieczka w pieknym kanionie, ze wspanialymi ludzmi i kochanymi konikami.
Wrocilismy do Tsagaan Nuul poznym wieczorem, cali obolali, a czekalo nas nie spanie, a alkoholowa impreza u sasiadow Alexa.
Nie wiem czy to wodka to sprawila, ale tej nocy spalismy jak dzieciaki i nie budzilismy sie z zimna.
06.09.2007
Alex poprosil mnie abym poszla z nim na lekce w charakterze " guest speaker". Stalam posrodku klasy a moim zadaniem bylo odpowiadanie na pytania dzieci typu: gdzie pracuje, o rodzinie i podrozy. Po 40 minutach lekcji bylam juz znana w calej szkole nie tylko wsrod uczniow, ale ten nauczycieli.
Hm...z tego co Alex opowiadal to poza nim bylismy pierwszymi biaymi, ktorych ci ludzie zobaczyli.
W mongolskich szkolach normalne jest ze do klasy moze wejsc kazdy, usiasc i poprostu sluchac.
Ciekawe doswiadczenie :-)
Alex dzisiaj wczesniej skonczyl lekcje wiec popoludnie spedzamy w knajpce z wlosami, na grze w bilard i mongolskie karty.
Jutro wracamy do Murun, wziac pierwszy prysznic od kilku, dlugich dni.
W Tsagaan Nuul wystarcza wody tylko do picia i gotowania.
Pranie itd. Alex zalatwia w Murun czyli 5 godzin jazdy marszrutka po gorskich bezdrozach Mongolii, a Mongolowie robia to raz w roku-na sylwestra.