no tak...na usterkach samolotu nie mogło się skończyć. Jeden z bagaży zaginął gdzieś w Moskwie. Dlaczego tam? Po powrocie dowiedzieliśmy się, że nasze bagaże przypadkiem zważono razem i kwitek z wagą 40kg przyklejono tylko do jednego z nich. Stwierdzili, że torba jest za ciężka i wysłali ją do Rosji :-)
Dziwny miał wyraz twarzy człowiek, któremu powiedzieliśmy, że nie wiemy gdzie będziemy nocować następnego dnia i na jaki adres wysłać zgubę. Obiecał zatem, że postara się załatwić "sprawę" jak najszybciej.
Lotnisko w Bangkoku niby nie takie wielkie, ale z trafieniem na przystanek autobusowy mieliśmy małe problemy. Schodami w dół i tymi samymi w górę. Przypadkiem trafiliśmy na stację kolejki, która oczywiście w tamtej chwili kursu do miasta nie miała. Po jakiś 30 minutach marszu w tą i z powrotem dotarliśmy do budki z napisem "bus". Jeszcze tylko bilety, kilka minut oczekiwania i w drogę. Dojechaliśmy do hotelu na Silom Road późnym popołudniem. Ciepła kąpiel i sen...długi sen.
Udało nam się wybudzić jeszcze tego samego dnia, zwlec z łóżka i wyjść na miasto.
Zawsze kiedy zamknę oczy i pomyślę o Tajlandii pamiętać będę zapach:- od pięknych woni przypraw, kwiatów i przygotowywanych na ulicach potraw po zapach zepsutego mięsa i wylewanych na chodniki resztek jedzenia. Jedno przeplatane z drugim.
Gwar, klakson taksówek, tuk-tuki i mnóstwo ludzi-to Bangkok. Dzielnicą Chińską i ulicą Charoenkrung Road -warto się przespacerować -dotarliśmy do wielkiej świątyni Way Prakaeo. W strugach deszczu i blasku nocnych lamp wyglądała jak z bajki. Przyjemność jej zwiedzania zostawiliśmy na kolejny dzień.
Coraz częstsze błyski i ulewa zmusiły nas do powrotu-przed nami 1,5 godziny piechotą. Pewna sytuacja zmusiała nas jednak do pośpiechu. W kilka sekund na ulicy pojawiła się grupa umundurowanych i uzbrojonych Tajów, która swoją obecnością przepędziła przestraszonych tubylców...no i nas też. Złapaliśmy tuk-tuka, a raczej to on nas i z wielkim grzmotem zajechaliśmy pod główne wejście dość luksusowego hotelu. Portierzy chyba bardziej zdziwieni od nas zaprosili " dziwaków" do środka. Jestem pewna, że upewnili się czy aby na pewno jesteśmy gośćmi hotelowymi :-)
Następnego dnia luksus się skończył. Spakowaliśmy torby ( zguba dotarła wcześnie rano-jak obiecali) i wyruszyliśmy za zapachem rzeki Chao Phraya, w stronę jednej z przystani. Udało nam się załapać na ekspres-łódkę. Woda miała kolor błota, zamiast ryb pływały liście, części drzew i jeszcze jakieś paskudne wodorosty. Po obydwu stronach rzeki mieszały się świątynie, pałace i nowoczesne budynki z chwiejącymi się ledwo chatkami na palach. Jeszcze tylko podpłynięcie na drugą stronę, później z powrotem i stanęliśmy na nikłej konstrukcji przystani Banglamphoo. Z tego miejsca już tylko minuty dzieliły nas od najbardziej znanej globtroterom ulicy Khao San Road. Hm...minuty-zdążyliśmy się w tym czasie zgubić i nocleg spędzilismy w jej sąsiedztwie, w małym pensjonacie, w pokoju wyposażonym w dwa łóżka, wieszak i wiatrak zamontowany w suficie-najmniejszym w jakim kiedykolwiek spaliśmy.
Szybki prysznic, przekąską, szybka ulewa i...rozczarowanie. Ostatni turyści chętni zwiedzenia wielkiego pałacu właśnie weszli. Nam pozostało patrzenie z zazdrością na zadowolonych wychodzących....a właśnie panowie i panie oddzielnymi bramami :-)
Musieliśmy zaspokoić potrzebę zwiedzania spacerując w kierunku drewnianego pałacu Vimanmek Palace, do którego zgodnie już z tradycją nie mogliśmy się dostać. Stamtąd już tylko powrót "wylosowanym", miejskim autobusem-na gapę oczywiście (kontroler machnął tylko ręką)-znowu małe błądzenie i w towarzystwie patrzących na nas manekinów w ślubnych strojach dotarliśmy do pensjonatu.
---wszystkim paniom planującym ślub polecam tajskie salony-cudeńka :-)
Kolejny dzień to już Damnoen Soduak i jego sławetne wodne targi.