Wysiedliśmy w samym centrum miasta, przy bazarze, na którym mogliśmy zaobserwować niezwykła mieszankę etniczną tubylców. Od Tajów i Birmańczyków po chińskich kupców i małe plemiona Karenów i Hmongów. Rozejrzeliśmy się dookoła i pewni siebie zaczęliśmy wypytywać o najbliższy ( czyli tego samego dnia) transport do Umphang. Kilka osób potwierdziło tą samą wersję-dzisiaj nie pojedziemy. Ostatni songhatew wyruszył kilka godzin temu. Wiedzieliśmy, że czeka nas kilka godzin drogi, ale pozostania w tej miejscowości na noc nie braliśmy pod uwagę.
Na ławce siedziała Azjatka. Z nadzieją spytaliśmy czy mówi po angielsku.
-tak, jestem z USA.
Zrobiło mi się głupio-ale cóż, mogliśmy przynajmniej liczyć na miłą pogawędkę. Okazało się, że dziewczyna przyjechała do rodziny i może się dla nas dowiedzieć jak dojechać do Umphang. Po kilku telefonach potwierdziła niestety wcześniejsze wersje i przesłoniła nadzieje na dalszą drogę.
Pokręciliśmy się wokół rynku, wypiliśmy herbatę w małym pensjonacie i z odkserowaną mapą Mae Sot wyruszylismy ku drodze wylotowej na Umphang. Po około dwóch godzinach marszu zrobiło się ciemno, zmęczenie i pewność, że nie uda nam się złapać stopa zmusiło do powrotu do miasta. Z zamiarem ponownego rozpoczęcia drogi z samego rana zatrzymaliśmy się w pensjonacie prowadzonym przez przyjaznych i pomocnych gospodarzy w miejscu w którym wysadził nas autobus :-)
Z samego rana wyruszyliśmy w kierunku postoju songhatewów jadących do Umphang. Załadowano nasze bagaże na dachu i kazano czekać na innych podróżnych. Po około dwóch godzinach, kiedy pojazd był pełen mogliśmy ruszyć w dalszą drogę. Byłam przekonana, że najbliższą pięciogodzinną podróż pokonamy w takim składzie w jakim zaczęliśmy. Szybko okazało się, że w każdej wiosce przybywało kilka osób. Każda z nich trzymała na kolanach jakieś worki mięsa z przeciekającą krwią albo inne paskudztwa. Przysiadły się też dwie kobiety, których wygląd wskazywał na fatalny stan zdrowia. Po godzinie jazdy songathew z miejscem dla 10 osób obładowany był kilogramami bagaży, jedzenia i upchanymi ludźmi. Nie wszyscy mieli miejsca siedzące lub nawet stojące. Sporo osób trzymając się metalowych obręczy stało na zewnątrz pojazdu ze zwisającą jedną nogą-na położenie obydwu nie było miejsca. W pewnym momencie songathew zatrzymał sie poraz kolejny chcąc zabrać następnych podróżnych. W jednej sekundzie kobiety z objawami gruźlicy-lub czegoś w tym rodzaju, prawie usiadły mi na kolanach. Do tego jeszcze największy karaluch jakiego w życiu widziałam przechadzał się po oparciach siedzeń i zdążał w moim kierunku.
Tego już było za wiele. Poprosiliśmy o rozładowanie bagaży ( nasze były na samym dole, więc stworzyliśmy niezłe zamieszanie) i oddychając wreszcie czystym powietrzem siedzieliśmy na brzegu drogi rozmyślając co dalej.
Na zmianę leżeliśmy na karimatach i łapaliśmy stopa. Spoglądające na nas kobiety z pobliskiego sklepu śmiały się za każdym razem, kiedy bez zatrzymania przejeżdżał kolejny samochód. Po kilku godzinach stanął przed nami super ładny i wygodny samochód. Ufff-jechał w tym samym kierunku. Wszystko byłoby wspaniale, gdyby nie fakt, że meta była znacznie bliżej niż się spodziewaliśmy. Po około 40 kilometrach kierowca zatrzymał się i grzecznie się z nami pożegnał. Nie czekaliśmy jednak długo. Przejechał kolejny dżip. Po chwili ten sam samochód zaczął się cofać a kierowca wskazując miejsce na tylnym siedzeniu zaprosił do środka. Uporaliśmy się z bagażami i ruszyliśmy przed siebie. Sczęśliwie okazało się, że tym samochodem dojedziemy do samego Umphang. Po drodze dowiedzieliśmy się jeszcze się, że panie są właścicielkami powstającego właśnie resortu i będzie im miło jeśli zechcemy być tam pierwszymi gośćmi. W samochodzie było niewygodnie, ale myśl o tym, że obejdzie się bez poszukiwania noclegu a do tego cały resort dla nas łagodziła zmęczenie i na nowo rozbudzała nadzieję o przyjemnym i bezstresowym zwiedzaniu.