Geoblog.pl    korneliach    Podróże    Stopem...i nie tylko po Tajlandii (2005)    spływ rzeką--wodospady Thee Lor Sue--przeprawa na słonich przez dżunglę
Zwiń mapę
2005
16
paź

spływ rzeką--wodospady Thee Lor Sue--przeprawa na słonich przez dżunglę

 
Tajlandia
Tajlandia, Umphang
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 9508 km
 
Po wielu godzinach jazdy i przystanku na zimną colę w odludnym miejscu samochód skręcił z głownej drogi i przez plantacje bananowców, po wyboistej drodze dowiózł nas na miejsce.
Nawet w najskrytszych marzeniach nie myślałam, że kiedykolwiek przyjdzie mi nocować w tak pięknym miejscu. Resort praktycznie leżał na wyspie otoczonej dwiema rzekami-Umphang i Mae Khlong- które w pewnym miejscu tworzyły jedną całość. Zieleń, śpiew ptaków, szum wody i setki pięknych, kolorowych motyli tworzyły stały element tego miejsca. Na wyspie powstało kilkanaście domków na palach, z fotelami z liści, hamakami i łóżkami z bambusa.
Do tego byliśmy tu pierwszymi i jedynymi gośćmi samych właścicielek.
Panie powiedziały, że możemy tu zostać tak długo jak chcemy bez ponoszenia jakichkolwiek kosztów. Mało tego-zadbały o świeżą pościel, ciepłą wodę w kranie i przewodnika, którego mieliśmy zamiar poszukać kolejnego dnia.
Odświeżylismy się i polną drogą, zrywając zielone jeszcze banany wyruszyliśmy do wioski Umphang. Maleńka miejscowość posiadała nawet lotnisko wojskowe, które ponoć bardziej zamożnym turystom służyło jako środek transportu.
Po szybkich zakupach zawróciliśmy do resortu. Niespodziewanie zatrzymało się dwóch motorzystów, oferując podwiezienie. Panowie okazali się być naszymi przewodnikami przez następnych kilka dni. Na domówienie szczegółów umówiliśmy się na wieczór.
Po powrocie zastaliśmy przygotowany obiad, składający się między innymi z czarnej zupy i pływającego w niej jajka. Do dziś nie wiem z czego była zrobiona. Mnie jej wygląd skutecznie zniechęcił. Kuba z grzeczności zjadł swoją porcję, ale smaku tej potrawy nie potrafił skonkretyzować. Reszta już bardziej nadawała się do jedzenia, ale i tak spora jej część po kryjomu wylądowała w toalecie. Na szczęście mieliśmy w zapasie resztki chleba tostowego i puszkę tuńczyka :-)
Rano zapakowaliśmy plecaki do plastikowych worków i po krótkim zapoznaniu się z trasą trekingu wsiedliśmy do pontonu. Dając się ponieść rzece, w przyjemny sposób poznawaliśmy kolejne zakątki Tajlandii. Pierwszy etap trwał kilka godzin. W tym czasie zwiedzaliśmy piękne formy skalne górujące nad brzegami rzeki, rozgrzewaliśmy się wylegując w gorących źródłach, łapaliśmy motyle i przepływaliśmy pod niwewielkimi wodospadami tworzącymi piekne tęcze. Po krótkim posiłku pozostawiliśmy ponton i marszem ruszyliśmy przez dżunglę. Początkowo przewodnicy nabrali dość odważnego tempa, któremu bez żadnego sprzeciwu się poddaliśmy. Po pierwszych kilkudziesięciu minutach dali za wygraną i ledwie polwlekając nogami pozostawali daleko w naszym cieniu. Treking przez dżunglę trwał kilka godzin. W tym czasie jeden z przewodników zdążył upić się whisky i zniknąć gdzieś w głębi lasu. Dotarliśmy do wielkiej polany-pierwszej bazy noclegowej. Kuba wylegując się na ławce przyglądał się kolorystyce nieba a mnie pognało z aparatem za motylami i rajskimi ptakami. Tych tu nie brakowało. Wieczorem zorganizowano ciepłą kolację przy świecach i kawą podaną w świeżo wystruganych kubkach z bambusa. Byłoby dobrze gdyby nie kilkadziesiąt pocałunków komarów na moich nogach, których żaden środek chemiczny nie był w stanie odpędzić. Atrakcją i według przewodnika fajnym kawałem było położenie nam pająka przypominającego wyglądem tarantulę. Zwierzątko okazało się niegroźne i zostało wyciągnięte ze swojej kryjówki w celach postraszenia damskiej części publiczności.
Położyliśmy się w już wcześniej przygotowanym namiocie. Poczułam, że dzieje się coś złego. Na przemian pociłam się i marzłam. Strasznie bolała mnie głowa i żadne środki tu nie pomagały. I bez termometra wiedzieliśmy, że mam gorączkę. Do głowy przychodziła tylko jedna myśl. Zjadłam coś nieodpowiedniego, albo pogryzienia przez komary w Kanczanaburi zaczęły dawać rezultaty. Malaria!!! Kuba poprosił zaznajomionych już wcześniej towarzyszy z Holandii o pomoc. Sprawdzono temeraturę i inne objawy po czym poinformowano mnie, że najprawdopodobniej mam malarię. W to nie chciałam uwierzyć. Dostałam kilka silnych leków, których ostatecznie nie przyjęłam i czekałam dalej. Szczęśliwie zjawił się przwodnik doskonale mówiący po angielsku. Spojrzał na mnie i dał do wypicia wodę z rozpuszczonymi solami mineralnymi. Powiedział, że niedługo powinno pomóc. I tak też się stało.
Wyszło na jaw, że w trakcie trekingu w wielkim upale nie piłam dostatecznie dużo wody i organizm wypocił wszystkie sole. To było przyczyną złego samopoczucia.
Kolejnego dnia przewodnik (nie mój-ten był jeszcze pijany) zadbał, abym zabrała dostateczną ilość słodkich cukierków, coli i soli w saszetkach. Nie wiem jak nazywał się ten pan ale do dziś jestem mu wdzięczna za pomoc i szybką reakcję.
Rano obudziła nas młoda dziewczyną z zapytaniem " did you see my elephant" ?.
Nic bardziej nie mogło postawić nas na nogi. Cieszyliśmy się, że słoń nie przechadzał się w nocy po naszym namiocie. Zjedliśmy śniadanie i wybraliśmy się na 30-minutowy spacer do wodospadów Thi Lo Su. Nie potrafię znaleźć słów aby opisać piękno tego miejsca. Myślę, że zdjęcia chociaż w minimalnym stopniu oddają to czego mogliśmy tam doświadczyć. To niewątpliwie jedno z najpiękniejszych miejsc jakie kiedykolwiek widzieliśmy.
Mogliśmy tak stać i patrzeć z otwartymi buziami. Pobyt w tym miejscu przeciągnęliśmy do granic możliwości i wytrzymałości przewodnika. Nie obeszło się bez kąpieli i zabaw pod mniejszymi partiami wodospadu.
W drodze powrotnej natrafiliśmy na tysiące termitów węrdujących przez ściężkę do najbliżeszego drzewa. Kolejne zdjęcia, powrót do obozu i ruszyliśmy w kolejną drogę w stronę wioski plemienia u którego mieliśmy spędzić najbliższą noc.
Mosty z bambusa, roslinność, ptaki-całe to piękno powodowało, że nie czuliśmy zmęczenia i z uśmiechem na twarzach pokonywaliśmy kolejne odcinki trasy. Natknęliśmy się przy okazji na węża, z którym spotkanie uwieńczyliśmy dumną fotką.
Dotarliśmy do wioski, zjedliśmy kolację i samotnie wyruszyliśmy do miejsca w którym skrywał się mały, ale urokliwy wodospad. Czekało nas przejście przez wiszący nad rzeką, bambusowy most, podglądanie kąpiącego się młodego Taja, chwile czystości z mydłem-prysznic w postaci zimnej rzeki i woodospadu i powrót do wioski w nastającym już zmroku.
Wieczorem przywitaliśmy się jeszcze z gromadką słoni, na których przejażdżka zaplanowana była kolejnego dnia i położyliśmy się spać w pomieszczeniu przypominającym stodołę na palach. W dziurawej podłodze oglądaliśmy pełzające żmije i przyglądaliśmy się hałaśliwej świnie, która swoje legowisko miała dokładnie pod nami-na wyciągnięcie ręki.
W nocy obudził nas dźwięk włączanych głośników. Rozlegał się z nich głos, który według nas oznajmiał o nadchodzącym niebezpieczeństwie lub czymś podobnym. Rano dowiedzieliśmy się, że wódz wioski dawał mieszkańcom kazanie na temat braku mleka dla dzieci i sposobach jego zdobycia. Ciekawa pora i...doświadczenie.
Czekały już słonie. Na ich grzbiecie zostały umieszczone siedzenia-coś na kształ skrzynek z desek. Na każdym ze słoni znalazło się miejsce dla właściciela i dwojga turystów. Udało nam się wdrapać na górę, osiąść ( raczej mało wygodnie) i przyzwyczaić do wysokości. Słonie ruszyły. Przez rzekę i błotniste tereny dżungli. Co chwilę słoń potykał się i ślizgał na kolejnym obniżeniu terenu. Towarzyszył nam dźwięk zgniatanego błota, łamanych gałęzi, odgłosy wydawane przez słonie i bolący kręgosłup. Postanowiłam zejść i dalszą kilkugodzinną trasę przejść pieszo. W ślad za zwierzakami, ślizgając się w ich odchodach i często umykając doganiającym mnie pozostałym pupilkom dotrwałam do końca podróży. Kuby "słoniowym" towarzyszem został chory na malarię chłopiec, który zmierzał do oddalonego o kilka godzin marszu szpitala.
Jeszcze tylko przepłynięcie pontonem na drugą stronę rzeki, dojazd dżipem do resortu i długi prysznic.
Buty nie nadawały sie do dalszej eksploatacji a na widok pogryzionych przez komary nóg właścicielki resortu złapały się ze współczuciem za głowy.
Na wieść o zamiarach powrotu do Mae Sot stopem panie zorganizowały nam prywatny transport za niewielką opłatą. Ciężko było się pożegnać z tym miejscem, jednak pamięć o wodospadach Thi Lo Su i ich obraz w pamięci a także nowe doświadzczenia łagodziły smutek i pozwoliły wyruszyć w dalszą drogę.
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (17)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
korneliach

Kuba, Kornelia i Antoś
zwiedzili 6.5% świata (13 państw)
Zasoby: 102 wpisy102 8 komentarzy8 559 zdjęć559 0 plików multimedialnych0
 
Nasze podróżewięcej