Z Datong do Pingyao dojezdzamy nocnym pociagiem, tym razem skladem sypialnym. Spimy na " II pietrze" tzn na 3 lozku i nie placimy za bilet wstepu na wieze widokowa :-).
Dojezdzamy do Pingyao. Nie wiemy dlaczego w jednych bramach sprawdzaja bilet wstepu do miasta a w innych mozna poprostu przejsc. Nam sie udaje uniknac oplaty 120Y/osoba. Co prawda nie mamy tym samym otwartych drzwi do swiatyn i rezydencji ale tych mamy juz po dziurki w nosie ( po Buriacji, Mongolii no i Chinach).
Jest 7:30, pada deszcz, wszystko pozamykane a my krazymy labiryntem malych uliczek w poszukiwaniu miejsca na nocleg. Po negocjacjach z wieloma wlascicielami podrzednych hotelikow trafiamy do guest house prowadzonego przez....to pozniej :-(
Placimy 65Y za pokoj 2-osobowy, zostawiamy bagaze i wyruszamy na zwiedzanie.
Mury wokol miasta odpadaja-jak sie okazuje Chinczycy lubuja sie w stawianiu murow wszedzie gdzie popadnie, ale Japonczycy strzelajacy fotki na lewo i prawo widocznie jeszcze sie o tym nie przekonali.
Gdzie nasz festyn? Bylismy przekonani, ze nastepne trzy dni bedziemy bawic sie ogladajac uliczne pokazy i parady. Nici z tego-poza tlumem ludzi przecoskajacych sie jeden przez drugiego, riksiarzami i trabiacymi wozkami elektrycznymi nic w Pingyao sie nie dzieje. Nawet lejacy deszcz nikomu nie przeszkadza.
Nastepnego dnia wypozyczamy rowery i przed siebie...tzn.za miasto.
Hehe-kradziez polnej kukurydzy mamy opanowana do perfekcji :-)
Przejezdzamy przez senna wioske ( tzn jest do zobaczenia swiatynia, ale darujemy sobie) i zielone pola z zoltymi pysznosciami :-). Przyczajamy sie tez na pomidory, ale po kilku minutach zaczynamy sie smiac sami z siebie-az tak glodni to jeszcze nie jestesmy.
Rowerowe godziny przypominaja nam "syberyjskie czasy"-juz chyba zapomnielismy jak bylo ciezko bo zaczynamy zastanawiac sie nad kupnem 2-kolowych pojazdow.
Wieczor spedzamy w kawiarence internetowej. Trzask, wrzask i pisk-nagle wszystkich oczy skierowane sa na czlowieka depczacego kota. I kto to?....nasz Francuz z wycieczki dookola Datongu :-), jakie te Chiny malutkie.
03.10.2007
Kuba konczy 27 lat.
Zamiast porannych zyczen slyszy:
-okradli nas.
To prawda, z mojego plecaki znika aparat analogowy z kliszami i zestawem baterii, kosmetyki i nawet bandaz opatrunkowy.
Wzywamy wlascicielke-robi wielkie oczy i smiej sie mowiac, ze przeciez nikt do naszego pokoju nie wchodzil. My jednak swoje wiemy.
Kuba leci na najblizszy komisariat a ja ponownie przeszukuje pokoj-nic.
Po kilkudziesieciu minutach wchodzi do pokoju detektyw z policjantem. Robia zdjecia, wypytuja, spisuja raport i..zabieraja sie za czytanie przewodnika po Chinach.
Calosc zajmuje nam kilka godzin. Oczywiscie o odzyskaniu skradzionych rzeczy nawet nie marzymy. Tracimy przedmioty o wartosci okolo 1200zl ( aparat kupilismy sobie na rocznice slubu). Przelykamy ciezko sline, ocieramy lzy i przeprowadzamy sie w inne miejsce.
Postanawiamy zapomniec o tym incydencie przynajniej dzisiaj i szalejemy w jednej z drozszych restauracji w miescie. Kuba dostaje w prezencie darmowe cappuccino, a podchodzacy personel co chwile wyspiewuje " happy birthday to you"-nie wiedziec tylko dlaczego w moim kierunku :-)
Upijamy sie winem o nazwie " Great Wall" (paskudne) i zasypiamy w 1-osobowym pokoju ( 1m/1m)-byl tanszy.